W Polsce aborcja jest praktycznie zakazana. Mogłoby się więc wydawać, że lekarze ginekolodzy będą robić wszystko, żeby zapobiegać zabiegom usuwania ciąży. Słowem: edukować pacjentki na temat dostępnych możliwości antykoncepcji, zapisywać leki, wreszcie – nie odmawiać antykoncepcji awaryjnej, zwanej pigułką „po”. Niestety bywa inaczej i wciąż wielu lekarzy odmawia zasłaniając się klauzulą sumienia.
Nie wychodziłybyśmy na ulice w szczycie pandemii, gdyby nie decyzja Trybunału Konstytucyjnego dotycząca zaostrzenia prawa aborcyjnego w Polsce. Nie wychodziłybyśmy na ulice, gdyby nie chodziło o prawa kobiet. Nasze, naszych sióstr, kuzynek, przyjaciółek, koleżanek. Okazuje się, że żyjemy nadal w średniowieczu. Nie dość, że odbiera się nam podstawowe prawa człowieka i cała ekipa rządząca jest przeciwna decydowaniu o własnym ciele i własnym losie – to niejednokrotnie życiowe dramaty, bo nikt w dzisiejszej cywilizacji nie podchodzi do aborcji jak do antykoncepcji – to na dodatek wciąż są lekarze ginekolodzy, którzy odmawiają recepty na pigułkę „po”. I nadal są ginekolodzy, którzy odmawiają przepisywania antykoncepcji. Gdzie tu jest logika? Gdzieś daleko poza Polską.
Pigułka „po”
Antykoncepcja awaryjna dostępna w Polsce jest tylko na receptę. Jak działa? W zależności od leku, należy ją przyjąć do 72 h od momentu dostania się nasienia do pochwy. Stąd nazwa „antykoncepcja awaryjna”. Najczęściej taki lek przyjmuje się jeśli: pęknie lub osunie się prezerwatywa i jej zawartość dostanie się do wnętrza vaginy, kiedy zapomni się przyjąć kolejnej tabletki antykoncepcyjnej z opakowania, a odbyło się stosunek lub w innych sytuacjach po stosunku, kiedy istnieje ryzyko zajścia w ciążę. Pigułka „po” nie niszczy płodu, tylko w ogóle nie dopuszcza do zapłodnienia. Po jej przyjęciu następuje lub nie – krwawienie – i w większości przypadków nie ma mowy o zajściu w ciążę (jeśli pigułka zostanie przyjęta w odpowiednim, wskazanym przez producenta czasie, nie ma wymiotów i innych czynników, które mogłyby zakłócić jej działanie).
Temat wydawałoby się łatwy do zrozumienia dla każdej kobiety a także mężczyzny, którzy są w wieku „produkcyjnym” i współżyją/ uprawiają seks (niepotrzebne skreślić, bo żyjemy w takich czasach, że strach używać normalnych określeń). A tym bardziej powinien być przyswajalny dla lekarzy ginekologów, którzy wybrali taką a nie inną profesję. Jak się okazuje, nie dla wszystkich jest to takie oczywiste. Przykłady takich historii – poniżej (na prośbę kobiet, które mi je opowiedziały pozostawiam je anonimowymi).
„Miałam 18 lat i poszłam po tabletkę awaryjną. Opowiedziałam lekarzowi wszystko i odpowiedziałam na wszystkie pytania. Według mnie miałam owulację, ale według ginekologa z 30-letnim doświadczeniem – nie, i zajście w ciążę jego zdaniem było niemożliwe. Obecnie to „niemożliwe” ma 15 lat… Gdy potwierdziłam ciążę testem, wybrałam się do niego ponownie. On wiedział, że jestem w ciąży i od razu zaproponował mi uwaga: aborcję. Wmawiał mi, że jestem młoda i szkoda sobie życia marnować. A że on w gabinecie razem z kolegą anestezjologiem przeprowadzą wszystko w profesjonalny sposób za 2000 zł. Nigdy więcej tam nie wróciłam.”
„Miałam 2 razy sytuację, podczas tego samego wydarzenia, kiedy dostałam odmowę „tabletki po”. Raz jak poprosiłam chłopaka, z którym miałam tę sytuację i poprosiłam, żeby jego brat – lekarz wystawił mi receptę – tamten zasłonił się klauzulą sumienia. Pojechaliśmy wtedy na nocny dyżur ginekologiczny na Madalińskiego. Pani w okienku darła się na cały szpital, jak tylko powiedziałam o co chodzi. Zawołała lekarza i on powiedział, że na nocnej pomocy się takich rzeczy nie wystawia. Ani o żadnej innej porze również. Ratunkiem okazała się moja internistka, która bez zadawania wstydliwych pytań wystawiła mi receptę. Poprosiła tylko, żebym zrobiła później badania czy wszystko jest w porządku.”
„Wielu lekarzy odmówiło mi pomocy. Dobre 10 lat temu w piątkowy wieczór pękła nam prezerwatywa. Wtedy, o ile dobrze pamiętam nie było nocnych dyżurów, więc została mi izba przyjęć w szpitalu lub dyżur ginekologiczny w tym samym szpitalu. W sobotę rano ustawiłam się w kolejce na izbę. Po 2 h oczekiwania zostałam odprawiona z kwitkiem. Powiedziano mi, że oni nie są od tego i że mam iść na oddział ginekologiczny, gdzie dyżuruje lekarz. A dyżurny ginekolog odmówił wypisania recepty twierdząc, że musiałby mnie zbadać przed wypisaniem recepty, a że nic mi nie jest, czyli: nie rodzę, nie jestem ofiarą gwałtu czy przemocy, to on tego nie zrobi. Kolejny lekarz dyżurujący wieczorem odmówił z tych samych przyczyn. Ten dyżurujący w niedzielę – również. Obdzwoniłam kilku lekarzy przyjmujących prywatnie – tam było głucho, albo od razu odmówiono mi wystawienia recepty z uwagi na weekend i fakt, że oni w weekend nie świadczą pracy.”
„Za mną kiedyś ginekolog zamknął drzwi na klucz i usiadł zbyt blisko dając do zrozumienia, że jeżeli mam koleżanki z problemem, on chętnie „dyskretnie” pomoże.”
„Do dziś czuję upokorzenie po wizycie po tabletkę 20 lat temu…”
„Miałam 20+ lat. Byłam u pani ginekolog z moim chłopakiem. Spojrzała na mnie jak na latawicę i odmówiła mi pigułki „po”.
„Droga pani, żadne tabletki. Proszę na następny raz po prostu uważać! Aha, no dobrze…”
Trudno dodać jakikolwiek komentarz poza puknięciem się w czoło na reakcję lekarzy, do których trafiły te kobiety. Na lekarzy ginekologów wymigujących się od pomocy pacjentkom i zasłaniających się klauzulą sumienia, wiarą i innymi wytłumaczeniami dalekimi od medycznych. Może jedynie taki, że jest wiele innych specjalizacji, jak np. chirurgiczna, dermatologiczna, kardiologiczna czy laryngologiczna, które nie wymagają rozwagi nad sumieniem i prawienia innym morałów. Pytanie: czy powołując się na klauzulę sumienia i wybielając się publicznie osoby odmawiające pomocy kobietom zastanawiają się nad konsekwencjami takiego działania? Że kiedy kobieta nie może urodzić dziecka, bo nie ma z czego żyć, nie ma jak się nim zaopiekować, będzie poszukiwać pomocy w tzw. podziemiu? I tu dopiero mogą pojawić się prawdziwie bolesne konsekwencje. Bo nielegalne leki lub zabiegi bez wymaganych standardów sanitarnych, mogą doprowadzić do trwałego uszczerbku na zdrowiu.
Anty-koncepcja
Jednak to nie koniec opowieści dziwnej treści rodem z gabinetów ginekologicznych. Żyjemy w takim kraju, w którym niektórzy lekarze nie tylko odmawiają antykoncepcji awaryjnej, ale odmawiają pacjentkom przepisywania antykoncepcji w ogóle. Powołując się na argument „sumienia”, „religii”, „wyznania”. Ciężko to zrozumieć w dobie cywilizacji, badań, rozwoju, technologii, wreszcie – wiedzy medycznej, skąd się w ogóle biorą takie zachowania? Czy cofamy się w rozwoju? Czy może niektórzy lekarze zamiast w gabinecie powinni przemawiać do kobiet z pozycji kościelnej ambony? Najlepsze scenariusze pisze życie, więc poniżej kilka historii różnych kobiet, z różnych środowisk i w różnym wieku.
„Na pierwszym roku studiów lekarz ginekolog odmówił mi przepisania tabletek antykoncepcyjnych. Z przyczyn niewiadomych.”
„Lekarz odmówił mi recepty na kolejne opakowanie tabletek antykoncepcyjnych, ponieważ to nie są cukierki, które się je ot tak.”
„Lekarka na leczenie migreny z uporem maniaka, nachalnie sugerowała mi odstawienie pigułek antykoncepcyjnych. To było 10 lat temu, a i tak wydawało mi się, że wtedy było lepiej niż jest teraz.”
„W pani wieku to trzeba się mnożyć, a nie czekać i stosować antykoncepcję (dodam, że byłam po 2 invitro)”
„Budowa pani bioder jest idealna do rodzenia dzieci, a nie antykoncepcji. Nie drążyłam – miałam ok. 20 lat. Poszłam do innego lekarza, który mi przepisał.”
„Wielu lekarzy ginekologów mi jej odmówiło.”
„25 lat temu lekarz odmówił mi przepisania tabletek antykoncepcyjnych ze względu na światopogląd”
„Lekarz odmówił mi badań morfologii i moczu, bo powiedziałam, że potrzebuję ich do wkładki domacicznej.”
To nie wszystkie historie. Moja bliska koleżanka przez dwie ciąże chodziła do ginekolog – kobiety – która ciąże prowadziła bezbłędnie, ale kiedy po okresie karmienia drugiej córki poprosiła o antykoncepcję, usłyszała odmowę ze względu na światopogląd. Jaki światopogląd? Czyj? Czy psychiatra, którego pacjent potrzebuje wsparcia farmakologicznego odmawia przepisania leków psychotropowych ze względu na światopogląd? Albo zamiłowanie do ekologii i natury? Gdzie my w ogóle żyjemy i czemu nikt z nas nie nagłaśnia takich sytuacji?
Bo wciąż my, kobiety, jesteśmy zaszczute. Wciąż żyjemy w strachu przed oceną. Kiedy walczymy o swoje prawa nazywa nas się „morderczyniami dzieci” – tak właśnie nazywały mnie panie przechodzące obok, kiedy stałam z transparentem na protestach Strajku Kobiet – a kiedy prosimy o receptę na antykoncepcję, lekarz zasłania się swoim sumieniem, a nas ocenia jako „latawice”. Niech każdy dba o własne sumienie, nie o czyjeś. Jeśli sumienie pani czy pana ginekologa nie pozwala na przepisywanie leków hormonalnych pacjentkom – zawsze można zmienić profesję na nie związaną z prokreacją, zamiast codziennie walczyć o swoje sumienie. Czy ktoś ma sumienie, kiedy kobiety pozbawione edukacji seksualnej i którym odmawia się najpierw antykoncepcji, następnie możliwości wzięcia „pigułki po” czy aborcji w normalnych, ludzkich warunkach porzuca swoje dziecko w nieludzkich warunkach? Gdzie są ci sumienni, wierzący lekarze? Czy opiekują się tymi dziećmi?
Pro-kreacja
Odpowiedzi na powyższe pytania oczywiście brak. Pytania są retoryczne. Co nie zmienia faktu, że w Polsce mnóstwo lekarzy ginekologów gorąco namawia – od lat – swoje pacjentki do rodzenia dzieci, na potęgę. A to tylko kilka przykładów…
„Po co pani badanie na toksoplazmozę? Nie ma co badań robić tylko działać i zachodzić w ciążę.”
„Na moje pytanie o możliwość posiadania dzieci (po operacji onkologicznej narządów kobiecych) lekarz zapytał czy jestem mężatką. Bo jeśli nie, to po co mi w ogóle dzieci?”
„Upasłaś się jak szczur w żelaznym sklepie, więc jak chcesz zajść w ciążę? Mąż zamknął ci lodówkę na kłódkę? Od tamtej pory jak ognia unikam wizyt na NFZ.”
„Na zastrzyku rozkurczowym usłyszałam: zrób sobie dzieciaka, ból minie.”
„4 lata temu (miałam 26 lat) zauważyłam, że cykl miesiączkowy skrócił mi się z 30 do 25 dni i okres zaczął być jeszcze bardziej, wręcz koszmarnie bolesny. Poszłam więc do ginekologa, który po badaniu stwierdził, że moje ciało skróciło cykl, aby częściej mieć jajeczkowanie, bo w ten sposób upomina się o ciążę i zwiększa szanse za zajście w nią. To była jedyna porada na poprawę komfortu życia – ciąża.”
„Z antykoncepcją nie miałam problemu – lekarze zawsze zapisywali, ale przy pierwszym w moim życiu USG pani doktor włączyła aparat i mówi: ale płód się pięknie rozwija. A ja na to: jaki płód? A lekarka: aaaa to ekran od poprzedniej pacjentki.”
Czy zajście w ciążę jest jedynym celem życia kobiety, a już na pewno kobiety, która przychodzi do ginekologa? Czy pytanie o możliwość zajścia w ciążę nie powinno paść z ust pacjentki a nie być imputowane przez ginekologa? Wreszcie, czy lekarz nie znając kobiety, jej warunków życiowych, jej statusu: singielka, rozwódka, wdowa, właśnie się rozstaje z wieloletnim partnerem, mąż ją zdradza, bije – znów niepotrzebne skreślić – ma prawo sugerować jej rozmnażanie się? A co jeśli jest to ostatnia rzecz, na którą ma ona ochotę? Wreszcie, czy kobieta, która jest sama nie może wybrać, że właśnie teraz chce mieć dziecko?
Jestem matką dwójki dzieci. Mam 9-letniego syna i 5-letnią córkę. W ciąży byłam 4 razy, miałam trzy porody. Jeden wyjątkowo traumatyczny w 37 tygodniu życia synka. Zaplątany w pępowinę – nie przeżył. Później odważyłam się zajść w ciążę jeszcze dwa razy. O moją córeczkę walczyłam na każdym etapie ciąży. Bo marzyłam o drugim dziecku. Udało się. Marzenie spełnione. Ale cyrk na jaki byłam skazana po drodze, podczas wszystkich ciąż i porodów woła o pomstę do nieba (apostrofa do speców od sumienia). Jednak to zupełnie inna historia, którą kiedyś może opiszę szerzej. Jako matka, Polka i kobieta, która chciała mieć dzieci, ale dwoje straciła – trafiłam na szereg podobnych historii. Mam w sobie empatię i staram się zrozumieć inne kobiety, które mogą nie planować posiadania dzieci, albo najzwyczajniej w świecie – nie chcą (bo np. straciły ciąże). Czy jest jakikolwiek powód dla którego miałabym innym narzucać, żeby mieli dzieci, tylko dlatego, że ja je posiadam? Przecież to kompletny absurd. Czy kobieta, którą mąż zostawił, która się rozstała z wieloletnim partnerem, albo która ma niepewną sytuację materialną, ma na siłę planować ciąże, żeby zaspokoić czyjeś sumienie, statystyki czy inne równie odległe jej rzeczy? Albo czy kobieta, która nie ma męża – bo tak wybrała, albo ma np. żonę czy narzeczoną – nie ma prawa mieć dzieci? Kto ma o tym decydować i dlaczego?
Warto przeczytać z uwagą wszystkie przytoczone wypowiedzi różnych kobiet po raz drugi. Jedne z dwóch najgorszych, są według mnie te najbardziej szowinistyczne. Sugerujące, że kobieta bez męża nie powinna w ogóle myśleć o dzieciach oraz, że szczupła kobieta nie może zajść w ciąże, bo się „upasła jak szczur w żelaznym sklepie” – tudzież „mąż jej na kłódkę zamknął lodówkę”. Jakim trzeba być zwyrodnialcem, żeby w ogóle coś takiego powiedzieć pacjentce? Może niektórym ginekologom przydałyby się nauki z komunikacji międzyludzkiej i etykiety, bo coś ewidentnie nie wychodzi?
I żeby było jasne – trafiłam w życiu także na cudownych lekarzy ginekologów, jak dr Marzena Dębska i św. pamięci Prof. Romuald Dębski, dzięki którym Bianka jest na świecie. I mam nadzieję, że polska medycyna pójdzie w takim kierunku. Pomagania kobietom, a nie przeszkadzania im. Bo te wszystkie historie działają na mnie, jak płachta na byka. Nie planuję już posiadania dzieci, ale chcę mieć możliwość decydowania o tym osobiście. Walka o tę dwójkę, którą mam była dla mnie wystarczającym poświęceniem. Mam siostry, mam córkę, mam przyjaciółki. To dla nich chodziłam na protesty, a dziś sprzeciwiam się takiemu traktowaniu przez lekarzy, jakie można znaleźć w tych kilkunastu historiach. Pora zacząć mówić o tym głośno: moje ciało, mój wybór. Moje życie – mój wybór. I moje sumienie. Nie czyjeś.
Maria Kowalczyk, dziennikarka, autorka bloga Nostressbeauty
Comments are closed.